Dziś o świcie rozległy się w parku hymny pochwalne na cześć życia, słowik, kukułka i żaby wspólnie wysławiały doczesność.
Głośno, natrętnie, z uniesieniem. Słowik opiewał miłość, tak łatwą do zdobycia i prostą, tak łaskawą dla niego, na którą wiosna nie każe mu czekać, której nie każe mu poszukiwać w zwątpieniu wiecznym. Żaby patriotycznie sławiły bezpieczną ojczyznę jeziora. Obfitującą w żer, bogatą, o płytkich i bagnistych kresach, zapomnianą przez świat. Kukułka, która grzesząc wypełnia tylko rozkazy przyrody i radość w tym znajduje,
spokojna o niekaralność swoich wrodzonych popędów, wplatała wciąż przekorne i głuche hasło w namiętny koncert. Wszystkim było dobrze.
Wszyscy, w harmonii ze sobą i światem, chwalili i przechwalali istniejący porządek rzeczy.
Wówczas człowiek, stojący w swoim oknie, znużony nieustanną własną dysharmonią, obrażony wewnętrznie tysiącem smutków i zgrzytów, ten jakiś samotny człowiek gwizdnął opozycyjnie!
Gwizdem ulicznika ukrytego na galerii, zbuntowanego przeciw tak gorącemu przytakiwaniu. Wygwizdał ten hymn, który brzmiał dalej, przy wschodzie słońca, pełnym tryumfu...
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz